electricity

 

Tablo reader up chevron

zero

Calum nigdy nie wierzył w przeznaczenie, nie poświęcał takim mrzonkom zbyt wiele czasu w swej egzystencji, ale w momencie, gdy jego spojrzenie skrzyżowało się z jej, wśród półmroku i dyskotekowych barw, to było jak dreszcz, jak niebezpieczny wstrząs,  jak  p r z e z n a c z e n i e. W sposób jaki na siebie patrzyli sprawiał, że nawet powietrze było zawstydzone, cios prosto w brzuch, całkowity nokaut. Była jego  p r z e z n a c z e n i e m, może tylko na dziś, na ten jeden moment, na tę krótką chwilę elektryczności pomiędzy ich wargami łaknącymi bliskości.

Być może był otępiony alkoholem zapewniającym stan pewnej nieważkości, lekkość w wykonywaniu całkowitych głupot, a centrum tej głupoty stanowiły jej usta, tak słodkie, tak miękkie i rozkosznie łapczywe jego uwagi. Kimże ona była, że nie pozwalała mu myśleć o kimkolwiek oraz czymkolwiek innym niż ona sama? W jednej sekundzie stała się północną, odpływem i przypływem, jej wargi były krawędzią nieskończonej galaktyki, przez jej oczy przemawiał wszechświat, krzyczał toksycznością, ale tą, którą Calum pożądał nieskończenie. Wpadł, bo to wszystko brzmiało tak niebanalnie, smakowało tak pięknie, uzależniało do krwi, jak jej paznokcie na jego plecach.

Zapomniał, na śmierć zapomniał; o swojej dziewczynie na drugim krańcu Nowego Jorku, o ich wspólnym kocie, o niepodlanych paprotkach w mieszkaniu. Liczyły się tylko ciała jego i nieznajomej będące horyzontem zdarzeń zatopionym w śnieżnobiałej pościeli łóżka, gra świateł na nagim ciele dziewczyny, symfonia cichych, perwersyjnych szeptów. Mógł na siebie spojrzeć tylko w odbiciu jej oczu, dojrzeć przyjemność bez krzty poczucia winy, bo tę zostawił za drzwiami jej mieszkania, a może już wcześniej – tego nie wiedział. Absurdalnie, pragnął być dla niej kimś bliskim, jakby sam akt seksu wydawał się zbyt pusty bez przypisania mu jakiegokolwiek uczucia. Tani sentymentalizm krążył w jego krwioobiegu razem z alkoholem, nic nie mógł poradzić na to, iż czuł pewne bezpieczeństwo, gdy wodził nosem po zagłębieniu w jej szyi, jego usta odkrywały delikatną skórę pomiędzy jej piersiami.

Był pieprzonym egoistą. 

Comment Log in or Join Tablo to comment on this chapter...
patrycja

Pierwszy komentarz musi być mój. O.

jeden

Obudził się wcześnie nad ranem; jego czaszka była epicentrum obłędnego szumu i dzikich werbli niewiadomego pochodzenia, usta łapczywie pragnęły wody, zaś jego myśli kotłowały bez przerwy tylko jedną myśl.

Co ja, kurwa, zrobiłem?

Wiedział, co zrobił, doskonale pamiętał każdy szczegół i detal, wypowiadane przez siebie słowa, co zmieszało go natychmiast – gardził tanim romantyzmem, a wczoraj nie szczędził go wcale i jeden Bóg raczy wiedzieć, czemu zaprowadziło go to aż do łóżka nieznajomej kobiety.  No, teraz już nie tak całkiem nieznajomej.

Przynajmniej pod paroma względami.

Cokolwiek się tu zdarzyło, Calum postanowił po prostu ubrać się i zwyczajnie wyjść, nie siląc się na żadne pożegnanie, ba, nie posiadając nawet w zamiarze takowego. Potrzebował opuścić to lokum jak najprędzej, poszwendać się po ulicach, napić taniej, obrzydliwej kawy na przedmieściach Manhattanu, wypłukać żrący go do kości kac… a może raczej fałsz?

Potrząsnął głową.

Szybko założył na siebie bokserki, które znalazł zaraz przy łóżku. Reszty jego odzienia nie było w zasięgu wzroku, ale miał nadzieję, że znajdą się, gdy tylko opuści sporej wielkości sypialnię jakiegoś luksusowego apartamentowca – kimkolwiek była piękność z jaką miał okazję spędzić tę noc, spała na pieniądzach i to dosłownie.

Odwrócił się do dużego okna chcąc zobaczyć okolicę, ale gdy postawił parę kroków w stronę szklanej tafli, zza pleców zaskoczył go kobiecy, spokojny ton głosu:

— Wychodzisz już?

Powoli, bardzo powoli, prawdopodobnie najwolniej jak tylko to możliwe, Calum obrócił się w kierunku, z którego dochodził głos dziewczyny, a który rozpoznał od razu.

Oparta o framugę drzwi niska postać patrzyła na niego wesołym wzrokiem, pełne usta formowały się w odrobinę niesforny uśmiech; fale z lekka rozczochranych rudawych włosów kaskadą okrywały  piersi i ramiona ukryte za jedynie krótkim, szatynowym szlafrokiem odsłaniającym zgrabne nogi. Była niezaprzeczalnie piękną istotą, nawet kacem wymalowanym na twarzy, bez grama makijażu, z tymi diabelnie cudownymi kącikami ust drgającymi ku górze.

Calum poczuł ten konkretny cios prosto w brzuch, zupełnie jak wczoraj, gdy ją zobaczył w świetle dyskotekowych lamp – wciąż tak samo niebezpiecznie intensywny cios, ten sam, który zmusił go do działania. Działania niepoprawnego, wbrew wszelkim zasadom i rozsądkowi. Przez ten króciutki moment pragnął znów chwycić ją za włosy i przygnieść do ściany, kąsając jej usta posmakować tego galaktycznego fenomenu, jakby znaleźć w nich odpowiedź na to, co stało się tej nocy.

Jednak tego nie zrobił.

Patrzył się, zwyczajnie perfidnie gapił, szukając w głowie jakiejkolwiek odpowiedzi, układając wyjaśnienie, cokolwiek. Ale w myślach panowała pustka łomotana sromotnie przez skutki spożywania zbyt dużej ilości alkoholu. W związku z czym wydukał w końcu, tak kompletnie bez sensu:

— Posłuchaj, to co wczoraj… ja… nie chciałem.

— Och! — zakrzyknęła z udawanym przerażeniem, którego zbyt otępiały Calum dostrzec niestety nie mógł i przejął się stanem swej byłej towarzyszki 'łóżkowej' nieco bardziej, niż powinien.

— Naprawdę bardzo mi przykro…

— Co za pech! Więc mnie jednak nie kochasz? — sarknęła, teatralnie przykładając sobie dłoń do czoła. Hood zmieszany zagryzł dolną wargę, a dziewczyna postanowiła zignorować fakt, iż było to zachowanie co najmniej dekoncentrujące. — Dzisiaj w nocy było nam bardzo przyjemnie, ale to było dzisiaj w nocy. A teraz jest dzień.

— A więc…

— A więc — kontynuowała iście rzeczowym tonem — chciałam zaproponować ci kawę i śniadanie, ale pomyślałbyś jeszcze, że chcę cię zaciągnąć na ślubny kobierzec, a ostatnie czego pragnę, to narzucanie komuś swojej obecności.

Calum pokiwał głową, jednocześnie czując się bardzo wykorzystany, z nie do końca zrozumiałej dla niego przyczyny; trafił po prostu na strasznie nowoczesną, damską jednostkę, więc takie podejście nie powinno go dziwić. Nagle prawie nagość zaczęła mu ogromnie wadzić, więc wzrokiem ponownie począł poszukiwania, dopóki ciche chrząknięcie dziewczyny nie wyrwało go z tego nerwowego zajęcia.

— Rozebraliśmy się przy drzwiach.

Bąknął ciche „och”, dziewczyna zachichotała. Faktycznie, teraz sobie przypomniał – cała droga od taksówki, przez windę i do mieszkania była praktycznie „wyszarpana” i gdy się tak zastanawiał, to nie był pewien czy jego koszulka nadaje się jeszcze do nałożenia.

Ciut żenujące.

Ale mimo to, samo wspomnienie było cholernie przyjemne i sprawiło jedynie, iż w Calumie z tym wnioskiem narosło ogromne poczucie winy, takie samo jak te, gdy tylko się zbudził tego ranka. O ile nie większe.

Calum z kolejną dozą zażenowania przeszedł obok dziewczyny obserwującej jego poczynania. Ruszyła za nim, gdy kierował kroki w kierunku drzwi frontowych, a przynajmniej tak mu się wydawało, dopóki nie wpadł na łazienkę i uciekł wzrokiem przed jej rozbawionym spojrzeniem. Sytuacja nie mogła być już komiczniejsza oraz dziwniejsza, aczkolwiek stała się, gdy Calum odnalazł w końcu swoje odzienie, z ulgą stwierdził, iż wciąż istnieje w całości i począł się ubierać, pod czujnym okiem właścicielki owego lokum. A raczej labiryntu.

Chwytał już za klamkę, gdy przerwało mu leniwe jęknięcie.

— Szkoda.

— Czemu szkoda? — odwrócił się automatycznie i w duchu przeklinał już za podjęcie tej gry. Wyraz twarzy niedawnej kochanki tłumaczył dosłownie wszystko.

— Że nie wziąłeś numeru telefonu. Mimo wszystko dałabym ci — westchnęła, lecz po chwili zmarszczyła nos i pokręciła głową. — Mój numer, oczywiście.

— Chciałbym wziąć twój numer, naprawdę. — Calum podrapał się po policzku, jednocześnie dumając czemu tu jeszcze stoi i rozmawia z delikwentką, która bardzo wyraźnie grała z nim w jakąś niepojętą grę. — Ale obawiam się, że to nie ma sensu.

— Interesujący z ciebie człowiek. A przynajmniej tak będę myślała, by nie karcić się w myślach za to, że wiłam się pod jakimś nikczemnym łajdakiem. Nawet imponuje mi myśl, że jesteś takim dżentelmenem, który nie definiuje seksu poprzez miłość. Cóż, przynajmniej w swoim przypadku… och, mniejsza z tym. Przepraszam, czasami rozwodzę się nad bzdurami, kompletnie niepotrzebnie.

— Tak czy owak, wezmę to o byciu dżentelmenem za komplement.

— Powinieneś. Nie każdy go słyszy, wbrew pozorom, a to już pewne osiągnięcie.

Doceniał jej zewnętrzne piękno splecione z wyraźnie naznaczoną inteligencją oraz sarkazmem – idąc tropem stereotypu, takie recydywistki zajmowały się głównie zakupami i facebookiem, a ona zdawała się być prawie że intelektualistką z tym słownictwem, ciętym językiem, wyrafinowaną bezczelnością, nie wystarczała jej tylko uroda. I to było takie… miłe. Miłe zaskoczenie, ot.

— Widocznie  p r z e z n a c z o n a  nam była tylko ta jedna noc.

Przez moment zamarł, nieco porażony jej słowami – że akurat ona to powiedziała, akurat do niego, akurat w tym momencie. Odkrycie to nieco go zamurowało, ale ostatecznie rzucił krótkie „cześć” i nareszcie trzasnął drzwiami, pozostawiając to miejsce grzechu za sobą.

Chciał zapomnieć, ale już teraz wiedział, że już zawsze będzie pamiętał – tę noc, smak jej ust i, ostatecznie, ten rozkoszny wręcz sarkazm. Na zawsze pozostanie tajemnicą, którą nie będzie mógł się z nikim podzielić, słodkim brzmieniem, które będzie musiał ze sobą nosić.

Comment Log in or Join Tablo to comment on this chapter...

dwa

Gałązki drzew targane wiatrem uderzały co chwilę w taflę szkła, a szarość nieba nadawała dzisiejszemu porankowi dość spokojny, leniwy nastrój; słońce próbowało przebić się przez kłęby szarawej waty i parę razy wyjrzało zza nieustępliwych chmur, tylko po to by zaraz się schować. Budzik niemalże wrzeszczał przy uchu Caluma Hooda, ale jedyne co mężczyzna zrobił, to trafienie po omacku w elektroniczny sprzęt w celu pozbycia się nieznośnego alarmu i gdy udała się mu ta sztuka, przewrócił się na drugi bok. Mocniej wtulił się w poduszkę, a cicha kołysanka grana przez deszcz na oknie, prowadziła go po raz kolejny ku objęciom Morfeusza. 

Być może Nowym Jork jest nazywany miastem, które nigdy nie zasypia, ale w tym momencie był deszczowym miastem, zewsząd otoczonym wszechobecną mgiełką snu.

Zignorował też lekkie skrzypnięcie drzwi sypialni, chrapiąc beztrosko w miękką pościel. Zielonooki stwór bezszelestnie podszedł do łóżka i wskoczył mu z wrodzoną gracją na plecy, po chwili wygodnie rozsiadając się tuż przy barku i zatopił miękkie łapy w jego włosach.

— Tardis, idź do diabła — wymamrotał Calum, próbując sięgnąć ręką kotkę, ale ta przesunęła się jeszcze na głowę właściciela, ogonem drażniąc mu zarośnięty policzek. Zmarszczył brwi, wciąż nie otwierając oczu, poirytowany tak brutalną, poranną przemocą ze strony Tardis.

Kotka zamiauczała, wręcz biczując go ogonem po nosie i najwyraźniej wcale nie zamierzała przestać. W końcu się poddał wzdychając ciężko z zamiarem ponownego oddania się słodkiemu lenistwu, do którego stanowczo zaliczał przespanie tego ranka wbrew wszystkiemu, nawet zgłodniałemu, nieobliczalnemu kotu.

Beztroski stan spoczynku nie trwał zbyt długo, gdyż z głębi mieszkania zaczęły wydobywać się jakieś podejrzane szmery i dźwięki, i w końcu tak się nasiliły, że ignorowanie tego przychodziło z nie lada wysiłkiem. Ostatecznie, Hood został zmuszony do podniesienia ciężkich od snu powiek i gwałtownie obróciwszy się na plecy podniósł się, zrzucając z siebie naburmuszonego zwierza. Potrząsnął lekko głową siedząc na brzegu łóżka; przetarłszy zaspane oczy, w końcu wstał i ruszył za Tardis, która opuściła sypialnię kierując się do kuchni, skąd zresztą wciąż dochodziły jakieś hałasy.

Im był bliżej, tym zapachy robiły się intensywniejsze i jak się okazało, nie bez powodu; gdy w końcu doczłapał się do docelowego miejsca podróży, jedyne, co zastał w kuchni to włączona patelnia z cicho skwierczącym na niej naleśnikiem, a tuż obok kuchenki znajdowało się mnóstwo naczyń, na czele z wielką miską pełną przygotowanej masy na kolejne porcje naleśników.

— Kanade?... — wychrypiał głośniej Calum i zaraz odchrząknął, chcąc przeczyścić gardło. Nikt mu niestety nie odpowiedział.

Na wyjaśnienie zaistniałego stanu rzeczy miał dwie odpowiedzi – albo jego matka postanowiła go w końcu odwiedzić, albo jego dziewczyna wróciła wcześniej z podróży służbowej, co było trochę naciąganym wytłumaczeniem, bo przecież miała wrócić dopiero za dwa tygodnie. Rzadko wracała wcześniej, a nawet jeśli, to informowała go o tym fakcie.

Stał na środku kuchni zaspany i zdezorientowany, rozmyślając jednocześnie, co u licha się tu dzieje, gdy nagle

— Niespodzianka! — Ni stąd ni zowąd przed jego oczami, pojawiła się niska brunetka, wykonując zjawiskowy poślizg z szeroko rozprostowanymi ramionami, w akompaniamencie swojego melodyjnego śmiechu. Zaraz potem rzuciła się na kompletnie zszokowanego chłopaka, zacieśniając swoje ręce wokół jego talii i mocno przytulając. — O Boże, jak ja tęskniłam!

— Kanade! — wykrzyknął w końcu Calum, gdy nareszcie oprzytomniał; natychmiast otoczył ramionami ciałko tej niziutkiej istotki tulącej się do niego, mierzącej niewiele, bo ledwo metr sześćdziesiąt. Ta różnica wzrostu zawsze go bawiła i rozczulała jednocześnie. — Kanade! — zawołał raz jeszcze, tym razem z większą dozą euforii, niż szoku.

— Ja! — Dziewczyna roześmiała się głośno. — Cieszę się, że pamiętasz moje imię!

— Nic nie mówiłaś, że… — Nie dokończył, bo dziewczyna zwinnie złapała go za barki, po czym wskoczyła na niego, oplatając nogi wokół pasa, a wszystko zwieńczyła jeszcze gwałtowniejszym, pełnym tęsknoty pocałunkiem. Calum zachwiał się niebezpiecznie, na co Kanade zachichotała mu w usta, ale na szczęście w porę odnalazł równowagę i jednocześnie odwzajemnił ten niespodziewany akt czułości. Już po chwili poczuł za sobą krawędź stołu i korzystając z tego udogodnienia, obrócił się usadawiając swoją dziewczynę na blacie mebla, nieprzerwanie kontynuując pieszczoty.

Słodki Jezu, jak on tęsknił za fakturą jej delikatnej, miękkiej skóry, rozkosznym zapachem włosów, zapachem tych porannych czułości, a także smakiem ust, sposobem, w jaki muskała jego wargi, zatracając się w pocałunku, a wraz z nią zatracał się Calum, kompletnie zapominając o całym świecie.

— Calum?…

— Mhm…

— Chyba coś śmierdzi…

— Mhm…

— O MÓJ BOŻE, NALEŚNIKI! — krzyknęła z przerażeniem Kanade i wyplątując siebie, i ukochanego ze wspólnych objęć szybko zeskoczyła ze stołu i podbiegła do kuchenki, gdzie nad patelnią unosił się charakterystyczny dym mocno przypalonego jedzenia. Calum zamrugał kilkakrotnie oczami, a następnie gruchnął głośnym, niekontrolowanym śmiechem, widząc jak jego dziewczyna lamentuje nad kuchenką, podczas gdy w gruncie rzeczy – pomijając nieszczęsną patelnię, którą pewnie on za karę będzie musiał wyszorować – nic się nie stało.

Jedynie zielonooki stwór w kącie, stanowczo prychał z pogardą na roztargnienie swoich właścicieli.

*

Kanade, mimo zmęczenia podróżą oraz nietypowymi okolicznościami, jakie wydarzyły się w kuchni, z zapałem opowiadała o pracy weterynarza na sawannach Afryki – praktycznie nie ruszyła miski płatków śniadaniowych, na które w końcu się zdecydowali. A właściwie ona, bo Hood był zbyt senny, by jeść cokolwiek. Z głową na poduszce, wpatrywał się w swoją dziewczynę, której nie widział ponad miesiąc i wręcz nie mógł się nacieszyć widokiem jej cudownie wykrojonych ust, dużych, brązowych oczu czy bladziutkiej cery tak ślicznie rumieniącej się w zależności od sytuacji. Sam nie był w pełni sił po nocnej zmianie w remizie, lecz możliwość patrzenia na Kanade wygrywała z potrzebą snu.

— Naprawdę tęskniłem — zamruczał Calum, podnosząc się do pozycji siedzącej, gdy Kanade zakończyła swój niezwykle żywy monolog i odstawiła miskę z płatkami na pobliską szafeczkę nocną. Zerknęła na mężczyznę, unosząc zawadiacko brew, kiedy Hood pochylił się nad nią, ciepłym oddechem powodując przyjemne mrowienie.

— Jak bardzo?... — szepnęła, czując jak Calum wodzi nosem po skórze za uchem. Była prawie pewna, że na jego ustach pojawił się uśmiech, po prostu to wiedziała.

Calum lekko zahaczył zębami o ramiączko bluzki oraz stanika i powoli zaczął zsuwać materiał, drażniąc wargami jej delikatną, mleczną skórę, która pod wpływem jego dotyku pokryła się legionem drobnych wypustek. Ponownie przyssał się do nagiego już ramienia, podążając łapczywie, aczkolwiek powoli, w kierunku obojczyka, gdzie chwilę później znalazł się jego język. Kanade nie potrafiła opanować własnego ciała, drżącego w spazmach rozkoszy, z każdym palącym uczuciem ust Caluma. Wsunęła dłoń w jego ciemne, gęste włosy, zaciskając drobne palce, gdy utorował sobie drogę powrotną do jej ust poprzez szyję; przysysał skórę na moment pozostawiając po sobie mokre, wydawałoby się wręcz rozżarzone, ślady. Nie wytrzymała, w końcu z zagryzionych warg wydostało się ciche, przeciągłe jęknięcie, wśród odgłosu deszczu na szklanej tafli okna. 

Dla niego liczyła się tylko Kanade; promyk słońca w deszczowy dzień, osobisty zastrzyk optymizmu, jego szczęście, gdy tylko wspólnie dzielili się swoim życiem i jego smutek, gdy zmuszony był czekać i usychać z tęsknoty. Nawet jeśli zasługiwał na rzecz o wiele gorszą, nawet jeśli na nią samą nie zasługiwał, to zamierzał poświęcić własny byt tylko po to, by uczynić ją najszczęśliwszą istotą, która kiedykolwiek żyła.

Żył z tym mocnym postanowieniem już od ponad półtora roku.

Od tamtej letniej nocy.

Comment Log in or Join Tablo to comment on this chapter...

jedenaście

Comment Log in or Join Tablo to comment on this chapter...

trzynaście

Comment Log in or Join Tablo to comment on this chapter...

czternaście

Comment Log in or Join Tablo to comment on this chapter...

piętnaście {+18}

Comment Log in or Join Tablo to comment on this chapter...

szesnaście

Comment Log in or Join Tablo to comment on this chapter...

siedemnaście

Comment Log in or Join Tablo to comment on this chapter...

osiemnaście

Comment Log in or Join Tablo to comment on this chapter...
~

You might like cukier's other books...