placebo // hood

 

Tablo reader up chevron

/white walls/

Ściany przestronnego pokoju wydawały się być jeszcze bardziej przytłaczające niż zazwyczaj. Intensywność bieli niemal od razu rzucała się w oczy, drażniąc źrenice, które natychmiast zwężały się do rozmiaru maleńkich kropeczek. Naturalną reakcją na to zjawisko było przymrużenie powiek, wraz z poziomą zmarszczką przebiegającą niemal przez całe czoło.

Grobowa cisza panująca w pomieszczeniu przerywana była przez tykanie dużego zegara o ciemnej barwie, który wyraźnie kontrastował z wystrojem reszty gabinetu. Czarny długopis trzymany przez starszego mężczyznę, sunął po niemal zapełnionej po brzegi kartce. Co chwila pomrukiwał pod nosem bliżej niezrozumiałe słowa, nie racząc obdarzyć siedzącego na przeciwko bruneta ani jednym, choć krótkim spojrzeniem.

- Uczulenia?

- Nie... Chyba nie.

Odpowiedział cicho, zaskoczony nagłym pytaniem i nerwowo zaczął bawić się zziębniętymi palcami u dłoni.

- Alkohol? Używki?

Przełknął ślinę, zaciskając mocno zarysowaną szczękę.

- Rzadko.

- Mhm. - ciche mruknięcie wydostało się z ust mężczyzny przyodzianego w fartuch, którego barwa była niemal tak przytłaczająca, jak cała reszta gabinetu. - Sprawdź, czy dane osobowe się zgadzają. - dodał, podsuwając mu pod nos kilka kartek spiętych metalowym spinaczem.

Wystarczyło mu przeczytanie pierwszego zdania napisanego wytłuszczonym drukiem, by jego żołądek związał się w supeł, a wszystko wokół zaczęło wirować. I choć siedział na obitym czarną skórą fotelu, poczuł, jak jego kolana miękną, a reszta kończyn odmawia posłuszeństwa.

 

Klinika Chorób Psychicznych i Zaburzeń Nerwicowych w Seattle.

 

Comment Log in or Join Tablo to comment on this chapter...

/therapy/

Terapeutyczne grupy wsparcia były dla niego męczarnią. W momentach jak ten, marzył o ucieczce i zaszyciu się w miejscu, gdzie nikt nie mógłby go znaleźć. Chciał zniknąć gdzieś w gęstwinie drzew, bądź betonowej dżungli, z dala od osądów i spojrzeń ludzi, które kryły w sobie odrazę, a jednocześnie nutę współczucia - ostatnią rzecz, której kiedykolwiek pragnął. Nie chciał, by ludzie mówili mu, jak bardzo im przykro. By patrzyli na niego mówiąc, że wszystko będzie dobrze. Jedyne czego oczekiwał, to samotności. Brak jakichkolwiek relacji międzyludzkich byłby dla niego nagrodą za całe zło, którego doświadczył przez wszystkie lata swego życia. Nie chciał z nikim rozmawiać, ani tym bardziej słuchać. Nie chciał współodczuwać. Słowo empatia już dawno zniknęło z jego słownika, zastąpione obojętnością.

Skrzypienie plastikowych krzeseł, które zostawały kolejno zajmowane przez pacjentów, drażniło jego zmysł słuchu. Zacisnął mocniej zęby, by powstrzymać się od niechcianych komentarzy, które mogłyby pogrążyć go jeszcze bardziej, o ile to w ogóle było możliwe, gdyż dla społeczeństwa był już nikim. Zwyczajnym, nic nie wartym śmieciem, którego powinno się izolować i móc bezkarnie rzucać w niego oszczerstwami. Bo przecież na to zasłużył.

Szmery i ciche rozmowy zgromadzonych zostały przerwane wraz z dźwiękiem zatrzaskujących się drzwi. Cała uwaga zgromadzonych skupiła się w tamtym momencie na średniego wzrostu mężczyźnie, którego brunet miał okazję poznać kilka dni wcześniej, gdy trafił do tego ośrodka, który był jego własną definicją piekła.

- Czy są już wszyscy? - spytał zaraz po tym, jak położył teczkę tuż obok krzesła, a jego brunatna marynarka spoczęła na oparciu.

Brunet nie zwracając najmniejszej uwagi na pytanie, wbił wzrok w okno. Nawet ptaki siedzące na gałęzi starego dębu wydawały się być w tamtym momencie bardziej interesujące, aniżeli ta cała szopka przedstawiana przez owego doktora, którego nazwiska nie pamiętał.

- Myślę, że możemy... - mężczyzna mruknął pod nosem, usilnie szukając czegoś w swojej teczce, by po chwili westchnąć głęboko i rozejrzeć się po zgromadzonych, którymi miał zająć się przez kolejną godzinę. - Tak... Myślę, że możemy zaczynać. - dodał po chwili, pocierając nerwowo dłonie i uśmiechając się ochoczo. - Myślę, że na początek bliżej się poznamy.

Chłopak w dalszym ciągu nie obdarzył prowadzącego choćby jednym spojrzeniem i w myślach dodawał sobie otuchy, by przetrwać to spotkanie i jak najszybciej wymsknąć się z budynku. Napędzała go myśl o samotności; panującej wokół nieprzerwanej ciszy, która zmącona mogła zostać jedynie przez kotłujące się w jego głowie myśli.

- Zechce pani zacząć?

Wzrok piętnastoosobowej grupy skupił się na drobnej blondynce, z której oczu można było wyczytać władający nią strach. Bawiąc się rąbkiem jasnego swetra, spuściła wzrok na swoje trampki i zaczęła mówić.

- Jestem Alice, mam osiemnaście lat.

- Przywitajmy Alice! - powiedział ochoczo mężczyzna, a w sali rozległo się kilkanaście głosów pragnących powitać dziewczynę. - Powiedz nam, Alice, dlaczego tu trafiłaś?

Przełknęła nerwowo ślinę.

- Moi rodzice uważają, że mam depresję - zaczęła, śmiejąc się gorzko, wciąż nie podnosząc wzroku, jakby bała się zobaczyć spojrzenia skierowane wprost na nią. - Nadużywałam tabletek. Uzależniłam się... Chyba po prostu trochę się pogubiłam.

Na twarzach zgromadzonych wymalowane było współczucie. Siedząca obok Alice kobieta, wzięła ją za rękę, uśmiechając się pokrzepiająco.

Chłopak pokręcił głową z niedowierzaniem, powstrzymując się od głośnego prychnięcia. Skrzyżował ramiona, naciągając uprzednio rękawy czarnej bluzy na zimne dłonie i czekał na rozwój akcji. Nienawidził tego miejsca, to fakt, lecz skoro nie dało się owych spotkań w żaden sposób uniknąć, postanowił posłuchać kolejnych błahych, chwytających za serce historii, które w jego przekonaniu, były zwykłą bzdurą, którą nikt nie powinien zawracać sobie głowy.

Nienawidził ludzi z tendencją do użalania się nad swoim życiem, jakkolwiek zły obrót by ono przybrało. Nie potrafił pojąć tego, jak mają czelność do wyłudzania od innych pokrzepiających słów, tego spojrzenia kryjącego w sobie współczucie. Przez całe życie człowiek jest zdany tylko i wyłącznie na siebie; rodzi się samotnie i tak też umrze. Poleganie na kimś, ślepa wiara w jego dobre intencje nie prowadzi nas do niczego dobrego. Tkwimy w mydlanej bańce zbudowanej z każdego komplementu, uśmiechu, ciepłego słowa. Daje nam ona złudne poczucie bezpieczeństwa, w którym tkwimy, pewni tego, iż nie może stać się nic złego. Los jednak lubi kpić sobie z ludzkiej naiwności i nagle magiczna bańka pęka; zostajemy zdani tylko i wyłącznie na siebie; ci, którzy byli przy naszym boku znikają, a jedynymi towarzyszami pozostają kotłujące się w naszych głowach myśli i narastająca ilość problemów, która w końcu ciągnie nas na samo dno. Dno, z którego tylko wybrani są w stanie się wydostać i mieć to szczęście, by otrzymać kolejną szansę na nowy początek.

- To może teraz pan?

Wszystkie głowy zwrócone były w jego stronę, a wyczekujący wzrok doktora dawał mu do zrozumienia, że nie ma innego wyjścia, jak podzielić się krótką historią o tym, jak jego życie zostało doszczętnie zniszczone, a życiowe ścieżki doprowadziły go właśnie tutaj. Do tej sali. Na to niewygodne krzesło. Na tą cholerną terapię.

Westchnąwszy ciężko, podniósł się ze swojego miejsca i poprawiając rękawy swojej bluzy, rozejrzał się po pełnych ciekawości twarzach. W końcu skierował wzrok na siedzącego na przeciw doktora i uśmiechnął się pod nosem.

- Nazywam się Calum, mam dwadzieścia lat. Zostałem oskarżony o morderstwo.

Comment Log in or Join Tablo to comment on this chapter...

/pills/

Srebrna, metalowa tacka wraz z charakterystycznym dźwiękiem, spoczęła na małym stoliku stojącym w rogu pomieszczenia. Kobieta odchrząknęła pretensjonalnie, chcąc zwrócić na siebie uwagę mężczyzny, lecz bezskutecznie. Gumowa piłeczka odbiła się od jednej ze ściany, by po chwili ponownie wrócić w jego dłonie, a następnie powtórzyć całą serię czynności. Niczym uparty dzieciak, skupiał całą swoją uwagę na kawałku kauczuka, nie zwracając uwagi na kolejne instrukcje, które były poniekąd zasadami, których powinien przestrzegać będąc pacjentem ośrodka. Powinien.
Calum był z natury buntownikiem, który nienawidził zasad. Nie mógł znieść myśli, że ktokolwiek miałby zdecydować o tym, co robił, gdzie się znajdował, ani tym bardziej kim miał być. Był silną indywidualnością, która poniekąd była przyczyną jego zbyt pochopnych decyzji będących tragicznymi w skutkach. To właśnie dzięki nim znalazł się w tym miejscu i musi ponieść wszelkie konsekwencje, nawet jeśli przerosłyby jego najśmielsze oczekiwania. Wiedział, że zrobił źle; wszystko zaczęło się od niewinnego kłamstwa, które tak bardzo przybrało na sile, że doprowadziło do najgorszego z najgorszych finałów. Ktoś stracił życie.
Skrzypiące, masywne drzwi zamknęły się z hukiem, powodując dreszcz, który przebiegł po całym jego ciele. Odłożył piłeczkę na jasnej półce, znajdującej się tuż nad jego łóżkiem i schował twarz w dłoniach, zamykając zmęczone powieki. Nigdy wcześniej nie czuł się tak bardzo wykończony psychicznie. Tak bardzo ograniczony. Zdawał sobie sprawę, że każdy jego krok był w jakiś sposób monitorowany i wszystko, co robił, spotykało się z krytyką. Nie mógł chodzić spać o wybranej przez siebie porze, nie mógł czytać wybranych przez siebie książek. Nie wolno było mu nawet wyjść poza mury ośrodka, by zaczerpnąć świeżego powietrza i siedząc na jednej z ławek przed budynkiem, zapalić papierosa.
Choć zapewniano go, że to miejsce będzie dla niego o wiele bardziej korzystną opcją, niż pobliski areszt, zaczął kwestionować zdanie prokuratora. Wolałby siedzieć w ciasnej celi, spożywać obrzydliwe posiłki, które wyglądały, jakby ktoś wcześniej je przeżuwał, a przede wszystkim jak najszybciej odbyć swój wyrok. Ze zniecierpliwieniem czekał na czekający go proces, który miał uznać go winnym zabójstwa, a w końcu wsadzić za kratki na długie lata.
Był gotowy na karę i był świadom tego, że jest ona nieunikniona. Wiedział, że tak okrutna zbrodnia nie zostanie mu podarowana, a obrazy przeszłości będą nawiedzać go każdej nocy, aż do końca jego nędznego życia. Zmarnował ogromną szansę na przyzwoitą przyszłość; gdyby nie jego godne pożałowania zachowanie, miał szansę wbić się na szczyt. Mógł mieć pieniądze, wykształcenie, świat leżałby u jego stóp.
Z cichym westchnięciem ruszył w stronę małego okna przyozdobionego o masywne, pomalowane na biało kraty. Promienie słoneczne przebijały się między pojedynczymi szczeblami, okalając jego ciemnej karnacji skórę. Czując przyjemne ciepło na twarzy, zmrużył powieki. Leniwym ruchem dłoni pochwycił kilka bladożółtych pigułek leżących na blacie stołu, by po krótkiej chwili przyjrzeć im się badawczo. Każdego dnia przydzielana była mu taka sama porcja tabletek o nieznanej mu nazwie i działaniu. Mimo zapewnień lekarza prowadzącego, nie był do końca pewien tego, czy to wszystko nie jest jednym wielkim kłamstwem, w które kazano mu brnąć. Zmuszano do wiary w to, że kilka kolorowych pigułek zmieni tok jego postępowania i myślenia. Odciąży jego umysł od czarnych myśli i po raz pierwszy od kilku lat, pozwoli trzeźwo patrzeć na świat. Odnosił dziwne wrażnie, że to tylko pewnego rodzaju siła perswazji, która każe mu ślepo wierzyć w owe nadchodzące zmiany, które miały polepszyć jakość jego, marnego jak do tej pory, życia.
Odrzucając od siebie niechciane myśli, szybkim ruchem wrzucił do ust małe tabletki, które wraz z dużym łykiem wody mineralnej, popłynęły w dół jego przełyku, powodując nieprzyjemne uczucie, którego wręcz nienawidził. Myśl o wrzucaniu w siebie kolejnej porcji prochów, powodowała dreszcze na jego ciele. Po raz pierwszy w życiu się bał. Nie mógł być również pewien, czy owe leki nie mają na celu otępienie go, bądź wprowadzeniu jego organizmu w jakiegoś rodzaju trans. Nie mógł tu nikomu ufać. Ludzie zerkali na niego z pogardą, a za jego plecami mówili o nim rzeczy, których nie chciałby usłyszeć żaden przeciętny śmiertelnik. Nawet Calum.
Mimo, iż był odporny na te wszystkie bolesne słowa, kierowane w kierunku jego osoby, czasami to wszystko go zwyczajnie przerastało. Był młodym i, choć trudno w to uwierzyć, wrażliwym człowiekiem, który nie do końca zasmakował jeszcze życia. Nie miał okazji, by poznać dobro tego świata, gdy odkąd tylko pamięta, otoczony był złym towarzystwem, które miało na niego tak negatywny wpływ. Zawsze był w złym miejscu o złym czasie, tak jak teraz; sam, w ośrodku dla ludzi chorych psychicznie, zdany tylko i wyłącznie na siebie. Nie miał tu nikogo, z kim mógłby zamienić słowo, czy chociaż uśmiechnąć się na dzień dobry. Brakowało mu najprostszych czynności, które mogły sprawić, że na jego ustach pojawi się choćby cień uśmiechu i będzie mógł stwierdzić, że ten dzień jest lepszy niż pozostałe. Bo każdy dzień jego życia był monotonią; labiryntem, z którego nie potrafił znaleźć wyjścia, jakkolwiek bardzo by się starał.
 
Najbardziej na świecie pragnął w końcu uporządkować swoje życie, lecz od kiedy wszczęto postępowanie karne, nie widział już nawet cienia szansy na poprawę. Pogodził się z faktem, że wszystko, co robi, już zawsze będzie skazane na porażkę, a jego jedynym towarzystwem będzie narastająca ilość problemów, w które pakował się każdego ranka.
Comment Log in or Join Tablo to comment on this chapter...
~

You might like stajls's other books...